Rzeczy na pozór drobne, które kilka razy w życiu zaszły nam mocno za skórę, urastają w naszej wyobraźni do rangi problemów globalnych. Ba, słuchając z jakim zacietrzewieniem potrafimy o nich opowiadać, niektóre z nich mogą zapewne stanowić zagrożenie nawet dla całej galaktyki. Nieważne czy to sokowirówka wymagająca regularnych wizyt w serwisie, sąsiad podlewający nazbyt obficie swoje kwiaty balkonowe piętro wyżej, czy kolejna wypowiedź polityka w sprawach podatkowych. Jeżeli nasze frustracje spotkają się z podobnymi poglądami innych osób, czujemy się niczym prorocy chcący objawić światu, że czeka go nieunikniona zagłada, spowodowana trendem, który to właśnie odkryliśmy. Przeżywałem to często sam, kiedy na przykład musiałem wiele razy pod rząd reklamować nowo zakupione buty, lub kiedy czekałem godzinami na aktualizację oprogramowania na domowym komputerze. Z czasem jednak moje uniesienia emocjonalne odchodziły w niepamięć. Zdawałem sobie sprawę z postępu, który musi iść przecież w parze z pewnym dyskomfortem.
Od jednej obsesji nie potrafię się jednak uwolnić od dłuższego czasu. Otóż mógłbym sobie dać wyrwać bez znieczulenia górną szóstkę, że dawniej tworzyliśmy rzeczy znacznie trwalsze niż obecnie. Wystarczy popatrzeć na stare przedmioty, które jeszcze tu i ówdzie możemy znaleźć na naszych strychach, ofertę sklepów ze starociami, czy produkowane przez pokolenia naszych dziadków i pradziadków narzędzia. Zupełnie przypadkiem sam wszedłem niedawno w posiadanie starej maszyny do szycia wyprodukowanej przez Singer’a, stanowiącej z mojej perspektywy ogromną wartość, ponieważ używały jej moja babka, prababka oraz praprababka. Po drobnych zabiegach konserwacyjnych, licząca sto kilkadziesiąt lat maszyna, działa do tego stopnia prawidłowo, że zaczynam się nawet zastanawiać nad szybkim internetowym kursem szycia. W czasach wielu eksperymentów nad programami emerytalnymi mógłbym w ten sposób zdywersyfikować moje przyszłe przychody na okres jesieni życia. Poruszany w rozmowach z innymi temat trwałości rzeczy produkowanych dawniej, kończy się lawiną różnorodnych przykładów, co uspokaja mnie trochę, że moja obsesja nie jest zupełnie pozbawiona racji.
Starając się zostawić emocje na boku i podejść do tematu bardziej obiektywnie, wiele moich krytycznych opinii o nietrwałości współczesnych rzeczy musiałem jednak z czasem zrewidować. Cóż, w ostatnich pięćdziesięciu latach liczba ludzi na świecie wzrosła z około 3 do około 7 miliardów. Postępujący proces globalizacji skutkował coraz większym wzrostem popytu na szereg dóbr konsumpcyjnych. Łatwiejszy dostęp do wiedzy i technologii oraz rozwój krajów mniej uprzemysłowionych, przyniosły silny wzrost konkurencji w wielu dziedzinach. Aby nie wypaść z gry, firmy zaczęły zwiększać swoją wydajność, inwestując w coraz to doskonalsze technologie i wdrażając szereg nowych metod zarządzania. Musiały również poradzić sobie z wieloma przełomowymi innowacjami, które czyhały na nie w najmniej prawdopodobnych dziedzinach. W tym wyścigu na czas pojawiła się dodatkowo niespotykana wcześniej ilość nowych produktów, które ludzie zwyczajnie chcą (lub muszą) mieć, aby zgodnie z panującym przekonaniem społecznym żyło im się lepiej, łatwiej czy bezpieczniej. Wzrost wynagrodzenia (nawet w najbogatszych krajach) nie idzie jednak w parze z liczbą nowych dóbr, jakie pojawiają się na rynku. „Konieczność” posiadania przez człowieka coraz większego arsenału rzeczy, w naturalny sposób przyczyniła się więc do sięgania przez zwykłego obywatela naszej planety po towary tańsze. Te tańsze, o ile są wynikiem wyłącznie cięcia kosztów na jakości materiałów, siłą rzeczy bywają mniej trwałe. A zatem w części przypadków musiałem zaakceptować zjawisko mniejszej trwałości, gdyż w ten sposób obniżona cena danego towaru, daje szansę znacznie większej ilości ludzi na wejście w jego posiadanie, a zatem na odrobinę komfortu a może nawet szczęścia. Ponieważ tym argumentem nie byłem w stanie wytłumaczyć wszystkich moich wątpliwości, zastanawiałem się więc dalej.
Kolejnym tropem, na który wpadłem było masowe zastępowanie trwałych elementów metalowych oraz drewnianych wszechobecnymi tworzywami sztucznymi. Obalenie tego tropu przyszło mi jednak błyskawicznie. Trudno sobie przecież wyobrazić, aby wszystkie meble produkowane były dzisiaj z litego drewna. Trudno zastąpić tysiące elementów plastikowych solidnymi i ciężkimi elementami metalowymi. Z jednej strony nie pozwala na to dostępność surowców oraz ich rosnące ceny, a z drugiej cechy jakie muszą spełniać produkty końcowe w związku z innymi ważnymi celami ludzkości. Gdyby na przykład współczesny samochód musiał być wykonany w 100 procentach z metalu, nie udałoby się zapewne zmusić go do ograniczonego apetytu na paliwo. W niektórych przypadkach zrezygnowanie z tworzyw sztucznych uniemożliwiłoby w ogóle tworzenie rewolucyjnych produktów, wspomagających na przykład ratowanie życia ludzi. Masowe stosowanie tworzyw, choć w niektórych przypadkach mniej trwałych, pomaga więc rozwiązywać problemy z surowcami oraz tworzyć innowacyjne technologie. Czy zatem moje podskórne przekonanie że wszystko jest coraz mniej trwałe, ma w ogóle jakiekolwiek uzasadnienie? Po chwili rozważań doszedłem do wniosku że jak najbardziej tak.
Co ciekawe równolegle z wkraczaniem w większość dziedzin naszego życia tworzyw oraz tańszych stopów metali, potrafimy je tworzyć coraz doskonalszymi, coraz trwalszymi. Jakość wielu istniejących obecnie tworzyw jest już na tyle wysoka, że z powodzeniem sprawdzają się w najbardziej ekstremalnych zastosowaniach. A zatem jeżeli cokolwiek każe nam produkować rzeczy mniej trwałe, to musi to być ekonomia. Mniejsza trwałość jest więc wynikiem redukcji kosztów, czyli sztuki bycia konkurencyjnym. Konkurencja nie jest jednak wyłącznie sztuką dla sztuki. Wynika również z coraz większej liczby ludzi na ziemi. Wszyscy z nich chcąc mieć pracę, tworzą nowe firmy oraz nowe, coraz to bardziej konkurencyjne produkty. Nie zawsze udaje się konkurować trwałą innowacją, często jest to walka na koszty wytworzenia praktycznie takich samych produktów. Mechanizm ten to samonapędzające się koło, na bazie którego tworzone są wręcz modele biznesowe. Im krótszy czas życia danego produktu, tym szybciej producent może wytworzyć i sprzedać nowy. Z pomocą przychodzą nawet zaawansowane technologie oraz reklama, które pozwalają na to, że niektóre produkty mniej trwałe, wyglądają znacznie atrakcyjniej niż pozostałe. Wydaje się że fakt ten zaakceptowali już nawet sami konsumenci. Przecież skoro i tak kupuję te spodnie tylko na kilka tygodni to czym się stresować? Najważniejsze że są w super cenie. Jeżeli w kupionym rok temu odkurzaczu zepsuje się jeden element w silniku, to zapewne okaże się że koszt remontu stanowi 50 albo 70 procent nowego urządzenia. Zimna kalkulacja podpowiada nam wówczas, że lepiej kupić nowy odkurzacz. Tak czy inaczej zwycięża ekonomia.
W tej całej układance jest jednak pewien element, który umyka naszej świadomości. Otóż im bardziej podporządkowujemy wszystko twardym zasadom ekonomii, tym bardziej zapominamy o innych aspektach. Wyrzucenie na śmietnik w miarę nowego produktu, w którym uległ uszkodzeniu jedynie jeden mały element, choć pozornie uzasadnione ekonomicznie powoduje, że ogromną pozostałą jego część również traktujemy jako nietrwałą. A przecież jest w pełni funkcjonalna, a może nawet nadal zachowuje swoje pierwotne walory estetyczne. Myśląc tak, skazujemy również trwałe elementy naszego przedmiotu na zagładę wysypiska. Tak. Wiem. Nie wszystko trafia na wysypisko, potrafimy już przecież segregować odpady i poddawać je recyclingowi. Sęk jednak w tym, że nie wszystko udaje się odzyskać i przetworzyć. W skrajnym przypadku jeżeli elementy danego produktu wykonane są w różnorodnych i trwale zespolonych materiałów, koszt recyclingu jest ogromny, a i nie zawsze dysponujemy odpowiednią technologią. Pozbywając się wyłącznie z ekonomicznych pobudek produktów uszkodzonych częściowo, wpływamy niestety niepotrzebnie na dodatkowe zużywanie surowców. Przecież tworzywa nie biorą się z niczego. To między innymi ogromna ilość wydobywanej coraz drożej ropy naftowej. Koszty społeczne takiego postępowania wcześniej czy później pojawią się po naszej stronie.
Jest wreszcie inny aspekt programowalnej krótkotrwałości. Zaakceptowanie takiego stanu rzeczy przyczyniło się do wyeliminowała dużej ilości miejsc pracy dla wielu zwykłych ludzi, którzy prowadzili drobne punkty serwisowo-naprawcze. Ich miejsca pracy nie przeszły w inne ręce, ale zazwyczaj zostały zastąpione maszynami. Nikt już praktycznie nie naprawia dzisiaj butów, chociaż nowe trzeba kupować coraz częściej. Nie wiem jak jest gdzie indziej, ale u mnie stare obuwie należy zdeponować w pojemniku na odpady komunalne. Znikają z naszych oczu zakłady zegarmistrzowskie, elektromechaniczne, ślusarskie, naprawy telewizorów i wiele innych. Korzystanie wyłącznie z napraw oferowanych przez serwisy wielkich producentów nie do końca zastępuje wcześniejsze modele. Przynajmniej w moim przypadku dowiadywałem się często iż wymienić trzeba albo trzy czwarte produktu, albo najlepiej kupić nowy, bo ten typ usterki nie podlega gwarancji. Za jedno z większych osiągnięć w dziedzinie współpracy z klientem, do dzisiaj uważam stanowisko jednego z sieciowych sklepów obuwniczych. Oddając po około 6 godzinach używania nowe buty, w których pękły poziomo w połowie wysokości obydwa obcasy (nawet nie przypuszczałem że to technologicznie możliwe), musiałem poczekać kilka tygodni na rozpatrzenie reklamacji. Decyzja producenta wprawiła mnie w osłupienie. Otóż reklamacji nie uznano podając za przyczynę „używanie niewłaściwej pasty”. No więc wtedy nie mogłem się już poddać i walczyłem o swoje do końca. Finał nastąpił po około 3 miesiącach, udało się! W jasno brązowych butach, jasno brązowe obcasy zostały wymienione na nowe, czarne! Wspominając wiele odbytych spotkań w serwisach dużych firm, przychodzą mi na myśl tysiące powodów, które mi podano, z których wynikało że to ja zawiniłem i będzie to sporo kosztować. Ale pamiętam również te miłe chwile, kiedy to dawno temu witał mnie w warsztacie oddany swojej pasji rzemieślnik, który sam sugerował że naprawi tak żeby było trwale i przy okazji za rozsądne pieniądze. Godząc się więc czasami z mniejszym komfortem i dopieszczeniem własnego ego, decydując się na naprawę danego produktu pomimo niezbyt dużej różnicy w cenie w stosunku do zakupu nowego, mamy szansę wpłynąć na mniej drapieżne wykorzystanie naturalnych surowców oraz dodatkowo dać pracę zazwyczaj lokalnej, drobnej przedsiębiorczości.
W moich dzisiejszych rozważaniach nie opowiadam się absolutnie za powrotem do czasów pierwotnych i ery narzędzi z kamienia łupanego. Chciałem jedynie zwrócić uwagę na większą potrzebę krytycznego i zdroworozsądkowego traktowania naszego otoczenia w szerszym ujęciu. Chociaż tempo rozwoju cywilizacji może nam podpowiadać że poradzimy sobie ze wszystkimi problemami niedoboru surowców czy problemami miejsc pracy, nadal nie mamy co do tego stuprocentowej pewności. Nie twierdzę bynajmniej że w każdym przypadku mamy naprawiać uszkodzone przedmioty i używać je przez całe nasze życie. W części przypadków warto się jednak przynajmniej przez chwilę nad tym zastanowić. Przedsiębiorczość wyewoluowała z potrzeby przynoszenia korzyści dla ludzi i społeczeństw. Z czasem okazało się jednak, że przynosi też dla społeczeństwa zjawiska mniej korzystne. Czy jesteśmy w stanie doskonalić inne, bardziej zrównoważone społecznie praktyki biznesowe niż model oparty wyłącznie na zyskowności danej firmy? Tego nie wiem. Uważam jednak iż posiadamy ku temu odpowiednią wiedzę, technologię, odpowiednie narzędzia i metody. Póki co pozostaje dla mnie zadziwiające, że jako cywilizacja dysponująca coraz większym zasobem wiedzy i mądrości, zużywamy coraz więcej zasobów i energii na produkowanie rzeczy coraz mniej trwałych.